Ja zaliczyłem glebę chyba z 5 razy. Kosa wyraźnie zwolnił i zabezpieczał tyły. Było okropnie ciemno, a my schodziliśmy z tej góry po krętych ścieżkach o świetle maleńkiej latarki. Ale dawało się odczuć ulgę, udało nam się przecież wejść na tą górę, zaliczyliśmy szczyt i przeżyliśmy. Teraz było już z górki i to dosłownie. Ale prawdę mówiąc zejście z góry wcale nie jest takie łatwe jakby się mogło wydawać, tym bardziej gdy jest ciemno jak w egipskim grobowcu. Szliśmy ponad dwie godziny, gdzieś tak dwie i pół, może trzy. Trochę to trwało. Choć tempo mieliśmy niezłe. Żałowaliśmy, że schodzimy z tej góry właśnie o takiej porze, było tak ciemno że nie mogliśmy podziwiać widoków. Szkoda tego... Ale ta trasa była dużo, dużo łatwiejsza. Nawet można by powiedzieć nudna. Żadnych takich niebezpiecznych miejsc, cały czas taką ładną dróżką. Tzn może nie była ona jakaś piękna, takie tam kamloty, to gdzieniegdzie jakieś drewniane stopnie. Ale i tak wyglądało to o niebo lepiej od tamtej trasy. Byliśmy z siebie zadowoleni, że na szczyt wchodziliśmy tą trudniejszą drogą. Było ciężko ale warto choć raz poczuć, że twoje życie wisi na krawędzi. Po drodze zachciało nam się pić więc szukaliśmy jeszcze jakiegoś górskiego potoku, w końcu taki znaleźliśmy. I to właśnie jest w górach piękne, tam wszystko jest takie naturalne. Możesz iść w górę i napić się czystej, źródlanej wody. Byliśmy już mocno zmęczeni. Było już późno, coś koło północy. A my po tej nocy spędzonej na chodniku nie byliśmy w jakiejś super formie. Poza tym to wejście na szczyt też kosztowało nas trochę sił. No kto by pomyślał. Takie góry to dają w kość, gdyby tak z miesiąc połazić po górach to można by wyszlifować swoją formę. Po pewnym czasie przestało już być tak stromo, a my widzieliśmy powoli zbliżające się światła z domów. Byliśmy coraz bliżej zejścia. Ale dla nas to nie był jeszcze tego dnia koniec wrażeń, oj nie.
Zeszliśmy. Byliśmy na dole. No w końcu płasko. Aż się dziwnie chodziło. Wszędzie ciemno. Były tam na dole tylko trzy domy. Światła słabe. Chociaż my byliśmy przyzwyczajeni do ciemności. Teraz przed nami kolejne wyzwanie - musieliśmy odnaleźć nasze plecaki, które zostawiliśmy na tamtej trasie. Tylko gdzie to było? I gdzie ta trasa się zaczyna? Kręciliśmy się trochę w tym miejscu. Najpierw w jedną stronę, potem wracaliśmy. I tak w kółko. No gdzie to było? Wreszcie doszliśmy do mostku "hej to ten mostek, o którym mówiła nam wtedy ta babka!" Faktycznie był to ten sam mostek. A więc ta trasa bierze swój początek właśnie tu. Teraz trzeba było jeszcze podejść kawałek w górę. Dobrze, że nie zostawiliśmy wcale daleko tych plecaków. Ale jak nas nogi bolały w trakcie ponownego wchodzenia! Łojeju! Wreszcie doszliśmy do tego miejsca. Plecaki leżały identycznie tak samo jak je zostawiliśmy. Nawet nie drgnęły. Czyli to był dobry pomysł, że je tu zostawiliśmy. A w ogóle to z plecakami nie dalibyśmy rady się tam wdrapać. Było już bardzo późno, a my byliśmy wykończeni po tym wszystkim. Ale na takie właśnie przygody liczyliśmy ruszając w podróż. Nie chciało nam się rozbijać już namiotu, postanowiliśmy że będziemy spali w śpiworach pod gołym niebem. A to akurat nie był najlepszy pomysł.
Wykończeni i głodni, rzuciliśmy się w śpiwory. Pod gołym niebem. Był tam taki kawałek miejsca, zaraz przy samej ścieżce. Miejsce akurat na dwa śpiwory. Ahhh jak wtedy było fajnie, jak lajtowo, jak przyjemnie. Zjedliśmy sobie kolacje i leżeliśmy. Kosa powywalał chyba wszystkie rzeczy z plecaków w poszukiwaniu noża. No i te rzeczy sobie tak leżały. Usnęliśmy raz, dwa. Sen... wreszcie odpoczniemy...
kap...kap..kap.kap,kapkapkapkap (to jest dźwięk naśladujący spadające krople). Obudził nas deszcz. Nie to nie był deszcz, to było oberwanie chmury! Zaczęło lać jak głupie, a my tu sobie drzemkę ucięliśmy pod gołym niebem! Tylko, że to niebo nie było już gołe ale było zasłonięte chmurami, a z tych chmur właśnie w tej chwili lał na nas deszcz. Ja czym prędzej się ocknąłem, wyjąłem z plecaka tą płachtę od namiotu i szybko cały się w niej schowałem. Czępa ledwo się obudził i mówiąc delikatnie był w****ony. Tyle tam bluzgał i klął, że chyba po dziś dzień na tej górze rozbrzmiewa echo, mniej więcej w takim stylu: "k***a ja to p******e do c***a!" Nie było wesoło. Tym bardziej, że wszystkie rzeczy Kosy były wywalone z plecaka. Wszystko co miał mokło z sekundy na sekundę. Proponowałem mu żeby to szybko pakował i też okrył się płachtą ale on był już tak wnerwiony, że to do niego nie docierało. A deszcz dalej padał. I padał. Wszystko robiło się coraz bardziej mokre.
Po kilku minutach najgorsza ulewa przeszła, teraz padało tak normalnie. Trzeba było wykorzystać ten moment. Jakieś 20 metrów od nas było takie fajne miejsce, idealne na rozbicie namiotu. Szybko tam pobiegliśmy i zaczęliśmy byle jak rozbijać ten namiot. Byle tylko trzymał i się nie rozpadł, byle tylko na nas nie padało. Na całe szczęście mieliśmy już trochę w tym wprawy i poszło całkiem sprawnie. Szybko wskoczyliśmy pod namiot. Przemoczeni. Kosa to już w ogóle był jak powodzianin. Wszystko co miał zostało zalane. Śpiwór też więc Kosa musiał się obejść bez niego. Ja uradowany, że jakoś ocalałem przed tym deszczem, Kosa wnerwiony że wszystko ma mokre. Szybko usnęliśmy.
Ta sytuacja nauczyła nas, że w górach niczego nie można być pewnym. A już w ogóle pogody. Skąd te chmury się tam wzięły to nie wiadomo, chyba były wcześniej schowane za górami. Pogoda w górach jest zmienna jak kobieta, zapamiętajcie tę cenną radę!
Obudziło nas słońce. I odgłosy ludzi przechodzących nieopodal naszego namiotu. Która to była już godzina? Nie wiedzieliśmy, mój telefon był rozładowany. Kontaktu z nami nie było żadnego. Jakbyśmy zaginęli. Ale musiało już być późno bo słońce było już wysoko. I ładnie grzało. Kosa obudził się bardzo niemrawy i marudny. Co tu się dziwić... Trzeba było jakoś ratować sytuację więc postanowiliśmy porozwieszać na drzewach te wszystkie jego mokre lumpy. Wyszedłem z namiotu. Zrobiłem dwa kroki do tyłu i zwariowałem.
Jakieś 3 metry od naszego namiotu, zaraz za nami była wielka przepaść. Ta którą widzieliśmy na początku gdy tu wchodziliśmy. Okazało się, że rozbiliśmy namiot właśnie na skraju tej przepaści! Gdyby ktoś z nas szedł w nocy się odlać w te ciemności mógłby zaliczyć skok na bungee właśnie z tej przepaści... tylko, że bez bungee. Nocleg nad samym urwiskiem, to było coś! To poprawiło nam humory bo nic tak nie poprawia humoru jak nocleg w jakimś zwariowanym miejscu. Spaliśmy już z pijakami, na dworcach, z bezdomnymi, na ulicy, w lesie, ale jeszcze nigdy nasz nocleg nie był tak niebezpieczny jak teraz. This is this jakby to Kosa powiedział!
Szybko rozwieszaliśmy rzeczy, wszystko było mokre. Nawet śpiwór Kosy. Od teraz musiał spać bez. Byliśmy zmęczeni po tym wszystkim więc nie śpieszyło nam się. Nie mieliśmy też planów na ten dzień. Siedzieliśmy tak sobie i patrzyliśmy jak te lumpy schną. Co chwila przechodzili tam ludzie, którzy szli na górę, każdy dziwnie się na nas patrzył. A my oczywiście z pełną życzliwością do wszystkich "hello, how are you?" Posiedzieliśmy tak jakiś czas, zaczęliśmy dalej planować naszą podróż. Pomysł był taki aby kierować się w stronę Innsbrucku, ten szwedzki dziadek też nam to polecał. No nic, posiedzieliśmy tak, trochę to wszystko obeschło i ruszyliśmy. Nie wyglądaliśmy najlepiej, te dwa noclegi nie były zbyt komfortowe. Kosa był markotny. Nie wyglądało to najlepiej. Ale przynajmniej pogoda była ładna. Postanowiliśmy ruszyć się w stronę autostrady. Musieliśmy wrócić aż pod same miasto, a był to ładny kawał stąd.
Szliśmy. Dłuuuuugo szliśmy. Okazało się, że wstaliśmy późno. Coś po południu już było. Zanim zeszliśmy z góry to była już chyba 14:00. Jakoś tak. Powoli kierowaliśmy się w stronę miasta. Było nam tym trudniej wszędzie łazić bo nie mieliśmy ze sobą żadnych dokładnych map, wiadomo - oszczędność. Ślimaczyliśmy się tak aż do samego Salzburgu. Tzn do jego przedmieść. Tam gdzieś luknęliśmy na mapę. Okazało się, że jeśli chcemy kierować się na Innsbruck to musimy przejść całe miasto, a potem jeszcze spory kawał aby wydostać się na autostradę. To było daleko. Kosie nie spodobał się ten pomysł, nie chciało mu się już tyle łazić. Był za bardzo wnerwiony tego dnia. Szybko obmyśliliśmy więc plan aby obejść Salzburg z drugiej strony i kierować się na południe, na Villach. No dobra, to było już bliżej. Tylko weź tam dojdź.
Szliśmy długo. Bardzo długo. Ale tak na lajciku. Po drodze odwiedziliśmy lotnisko w Salzburgu. Wielkie było, pooglądaliśmy trochę startujące samoloty. Wszystko na lajcie. Na spokojnie szliśmy przez miasto. Zatrzymywaliśmy się. No ale ciągle kierowaliśmy się w kierunku autostrady. Zaczęło się nam dłużyć, no bo idziemy idziemy, wiemy że autostrada jest tuż niedaleko ale stacji benzynowej nie widać! To jest właśnie najgorsze w podróżowaniu stopem. Gdy chcesz z powrotem dostać się na autostradę czasem musisz się sporo namęczyć. Bo na autostradzie jedynym miejscem gdzie możesz zatrzymywać są właśnie te wielkie parkingi. Tylko weź tu człowieku znajdź taki parking, one są rozsiane co kilka kilometrów! Kosa coraz bardziej się wkurzał. Robiliśmy coraz więcej przystanków. Zaczepiliśmy jakąś babkę żeby spytać czy jeszcze daleko. A ona nic nie kumała po angielsku, no cóż gdyby u nas zaczepić pierwszą lepszą babkę to też by nie umiała. Tylko po co ta babka trzepie jeszcze jęzorem po niemiecku skoro widzi że my nic nie jarzymy z tego co mówi? Kosa przypomniał sobie młodzieńcze lata gdy uczył się niemieckiego i próbował nawiązać dialog z babcią. I na poczekaniu rzucił tekstem: "Ich bin mountain" Ja w tym momencie zwariowałem. No i szliśmy tak dalej z babcią próbując ją zrozumieć.
Wreszcie doszliśmy do takiej małej stacji benzynowej. O! Tutaj będą wiedzieć gdzie mamy iść. No i tam gościu faktycznie, to była klasa sama w sobie. Pogadał z nami po angielsku, pokazał mapę, zaznaczył gdzie jesteśmy, wszystko wytłumaczył. Byliśmy zaledwie 300 metrów od parkingu na autobahnie! Jeee!
Na reszcie trafiliśmy. Był już wieczór. Wiedzieliśmy, że tego dnia już nigdzie nie wyjedziemy. No i dobrze, przynajmniej sobie odpoczniemy, umyjemy się tu ładnie pod prysznicami, wyśpimy się porządnie. Szkoda trochę, że właściwie cały dzień poświęciliśmy na to aby odszukać ten parking, no ale trudno. Rozbiliśmy sobie namiot pod takim ładnym drzewkiem, Kosa znowu porozwieszał lumpy. Waliło od nich jak od starego kozła. Odeszliśmy kawałek, zjedliśmy kolację. Potem ruszyliśmy na zmianę na stację aby się ładnie wypluskać. Ahhh w końcu prysznic! Najpierw ja. Na stacji spotkałem nawet polaków. Fajnie jest tak spotkać swoich krajan na obczyźnie. W Niemczech to normalka, że się spotyka polaków, ale w Austrii to już nie takie proste. Dlatego to tak cieszy. Trochę sobie z nimi pogadałem. Takie tam. Potem Kosa poszedł się myć. Rzuciliśmy się pod namiot. Było jeszcze wcześnie. Teraz musieliśmy postanowić gdzie będziemy kierować się jutro.
Z tego miejsca mogliśmy jechać albo z powrotem do Niemiec, w stronę Monachium, lub kierować się na południe Austrii, w stronę Villach. Nie chcieliśmy wracać do Niemiec, wybraliśmy drogę na południe. Ale przecież Villach jest tak blisko granicy z Włochami. A może by tak od razu jechać do Włoch? Ta myśl nam się spodobała! Wormsy w słonecznej Italii, o tak! This is this! Jedziemy do Włoch!
cdn...