sobota, 2 marca 2013

Szalom, Matisyahu!

 
Przychodzi w życiu taki moment, że niebo zaczyna się do nas uśmiechać i wysyła nam Anioła, który swoją pieśnią przekazuje nam ważne treści lub takie, dzięki którym czujemy się lepiej, czy też zadumamy się na chwilę. Tym razem nam wysłano takiego Anioła...


Był chłodny zimowy poranek(04:50), kiedy odjechałyśmy(Beata i Ja) Twoimi Liniami Kolejowymi ze stacji Gdynia Główna ku lepszej rzeczywistości, gdzie Żydzi beatboxują i śpiewają reggae. W pociągu było spokojnie. Nie poksyksałyśmy się, o co się początkowo martwiłam i miałyśmy dla siebie dużo miejsca, bo aż cały przedział. Beata dużo spała, ja nie. Uczyłyśmy się angielskich zwrotów i rozmawiałyśmy o sprawach istotnych.
12:32 Wrocław Główny. Gdzie iść? Kogo szukać? Niczym Leonardo Di Caprio na Kate Winslet pod zegarem w Titanicu czekał na nas Paweł, kuzyn znanego nam Mariana.
[Przez telefon]
Paweł: Stoję pod zegarem i mam plecak.
Ja: I rozmawiasz przez telefon? Chyba Cię widzę.
Udaliśmy się w najspokojniejszy zakątek Wrocławia i skonsumowaliśmy idealne pod względem estetycznym i smakowym tosty. Odsapka i na miasto. Chodziliśmy po wertepach, chodnikach i kostce brukowej. Nie zabrakło nas w McDonaldzie i w salonie Play.


Hala stulecia. Wypełniona po brzegi ludźmi różnej maści w różnych grupach wiekowych. Miałyśmy bilety najtańsze na sektor D1 (najgorszy, siedzący), a weszłyśmy na płytę główną i stałyśmy pod sceną przy samych barierkach! Rzeczą, która bardzo mi się nie spodobała było to, że przed koncertem puszczano jakąś dziwną muzykę, w której ciągle przeklinali i ogólnie teksty nie były zbyt ciekawe... Co sobie pomyślał Matisyahu słuchając tego?!



Na początku był chaos. Muzyka i dziwne modły/wierszyki/przypadkowe słowa. Potem wszedł ubrany w czapkę, okulary przeciwsłoneczne, płaszcz, kurtkę i inne warstwy. Piękne pieśni pieściły nasze uszy, a widok i uśmiech Matisyahu w naszym kierunku wydawał się być sensem naszego życia. Wysyłałyśmy mu serduszka i calusy, gdy tylko na nas spojrzał. Jego twarz wtedy nagle promieniała (to idealne słowo!) i uśmiechał się uroczo. Radość, która nas ogarniała sięgała zenitu.
Beata: Po koncercie mogę umrzeć.
Ja: Dla takich chwil warto żyć!



Matisyahu okazał się być taki, jaki chciałyśmy. Ruszał się jak Michael Jackson , skakał niczym łania na pastwisku, wydawał z siebie dźwięki uspokajające największego nerwusa. Na żywo śpiewa 100 razy lepiej niż na płytach!
Niestety nasza radość pod koniec koncertu wygasła. Matisyahu rzucił sie w tłum (klik) i dryfował na fali przez jakiś czas, ale oczywiście na tyle daleko od nas, że nie udało nam się go dotknąć. Na koniec koncertu ochrona wpuściła kilka osób na scenę i dzieci. Nas nie. Śmiech przeplatał się ze łzami, gdy widziałyśmy jak przybija sobie piątki z ludźmi na scenie.
Było nam strasznie smutno(nadal trochę jest). Koncert szybko się skończył. Gdy po długim czasie naszego nawoływania wyszedł na bis, my już za nim tęskniłyśmy, bo z każdą piosenką zbliżała się chwila opuszczenia nas. Nie udało nam się zrobić z nim zdjęcia. Jedyną pamiątką jest fotka, na której widać nasze palce i M. śpiewającego w tle. Czekałyśmy jeszcze pod sceną po koncercie w nadziei, że jeszcze do nas przyjdzie, jednak ochrona nas wyrzuciła. Szargały nami emocje. Stwierdziłyśmy, że na następny koncert też pojedziemy i staniemy po środku, bo tam jest najlepsza miejscówka.
Zamieszczam jedną z piosenek Matisyahu. Delektujcie się nią :) klik

0 komentarze :

Prześlij komentarz

Prosimy o podpisywanie się pod komentarzami (imię, pseudonim, kontakt)

 
Copyright 2003-2013 STAR WORMS
Blogger Wordpress Gadgets